14 października 2013

Powrót do przeszłości…

i to nie byle jakiej, bo do czasów, kiedy to legendarna złota polska jesień była zjawiskiem naturalnym i rozpieszczała nas swoim nieprzeciętnie pięknym, wielobarwnym pejzażem skąpanym w promieniach słonecznych. Do czasów, kiedy odziana w pelerynę i kalosze chadzałam z tatą co niedzielę do lasu, radośnie podskakując i wymachując koszykiem. Do czasów, o których warto pamiętać, do których chciałoby się wracać każdego dnia, których wspomnienie jest jak lekarstwo na całe zło.


Szelest liści, zapach mchu i piękno wspomnień


Tak, w ten weekend wróciłam właśnie do tego okresu, do dzieciństwa - może nie dosłownie, ale pośrednio na pewno. Ponownie poczułam się jak mała dziewczynka i nie próbowałam, nie chciałam wzbraniać się przed tym beztroskim stanem. Niby nic, a jednak tak wiele. Takie dni uczą mnie, jak dostrzegać drobne rzeczy, celebrować pozornie błahe momenty - bo w nich tkwi sens, poczucie szczęścia, nasze dobre samopoczucie. Po wielu długich latach, za namową znajomej, ruszyłam na grzybobranie. Sceptyczna, ale delikatnie podekscytowana wstałam wczesnym rankiem, przygotowałam wszystkie niezbędne elementy i ruszyłam w towarzystwie Niemęża oraz koleżanki-grzybiarki do lasu. Na jego skraju przywitały mnie ciemne, delikatnie połyskujące kapelusze, które skutecznie zachęciły do poszukiwań i całkowitego poddania się temu wszechogarniającemu uczuciu radości. Każde kolejne znalezisko wzbudzało we mnie taki sam poziom radości, jak ponad 20 lat temu. Z dumą obserwowałam wypełniający się koszyk i entuzjastycznie podskakiwałam między drzewami. Z przyjemnością i ciepłem wypełniającym moje wnętrze nasłuchiwałam, wąchałam i obserwowałam życie, które mnie otaczało. Czułam się wybornie i łaknęłam więcej.


Pokłosie


Dwie i pół godziny zleciały niczym 15 minut i zaowocowały dwoma pełnymi wiadrami świeżych, pachnących grzybków, niespełna dziewięcioma godzinami przygotowywania ich i niewiarygodnym bólem pleców. Pomijając obawy co do jadalności naszych zbiorów, pewnie stwierdzam, że trud się opłacił, a uczucie towarzyszące bieganiu po lesie i tropieniu grzybów było tym, które rozbudziło we mnie radosny, przyjemny i entuzjastyczny stan, jakiego nawet się nie spodziewałam. Mimo tych wszystkich pozytywnych następstw, śmiertelnie poważna nakazałam mojemu Lubemu, aby następnym razem, gdy najdzie mnie ochota na grzybobranie, walnął mnie porządnie w ceber i przypomniał o tych 9 godzinach spędzonych nad nimi po powrocie do domu.







***A jak Wam minął weekend? Chadzacie czasem na grzyby? Znacie sie na nich choć torchę, czy jak ja jesteście niemalże zielone w te klocki?***

09 października 2013

My MUST HAVE: Garnier Fructis Oil Repair 3 - włosy suche i zniszczone

To, co mam na głowie, ciężko nazwać włosami, bo ani ich nie przypomina, ani tym bardziej nie dodaje mi uroku i kobiecości. Pokusiłabym się raczej o stwierdzenie, że wiele ujmuje mojej atrakcyjności (jakakolwiek by ona nie była) i sprawia, że moje poczucie pewności diametralnie spada. Cóż… nie każdemu pisana bujna, lśniąca czupryna, którą dumnie może potrząsać i kokieteryjnie omiatać policzki. O poprawną - nawet już nie dobrą - kondycję włosów walczę od pięciu lat i wciąż ponoszę klęskę. Nie poddaję się jednak i wciąż tli się we mnie nadzieja, że trud się opłaci, a ta złośliwa kępka szpetnego siana jeszcze kiedyś zachwyci mnie na swój osobliwy sposób.



Zdumiewające właściwości


Zdaje się, że jestem na dobrej drodze, a wszystko za sprawą maski, która stała się moim bezapelacyjnym hitem ostatnich miesięcy. Mój snopek siana pokochał GARNIER Fructis Oil Repair 3 od pierwszego zastosowania. Dawno nie widziałam, aby moje włosy tak fantastycznie reagowały na jakiś kosmetyk. Ekstremalne wygładzenie, które wprawiło mnie w osłupienie, było chyba najbardziej pożądanym efektem jej stosowania, ale to nie wszystko. Wyraźne odżywienie i blask, jakiego prawdopodobnie nigdy wcześniej nie uświadczyłam plus sprężystość i miękkość, na jaką nawet nie śmiałam liczyć. Po każdym zastosowaniu włosy były sypkie i delikatnie dociążone, dzięki czemu uporczywie puszące się i odstające na całej długości krótkie włoski zostały w większości okiełznane. No i ponownie ta niewiarygodna, aksamitna gładkość włosów przelewających się przez palce… :)

Ku mojemu zdziwieniu i ogólnej niechęci do intensywnych zapachów, wyrazista woń cytrusowych owoców, jaką serwuje nam Fructis Oil Repair 3, nie kolidowała z moimi upodobaniami i umilała zabiegi pielęgnacyjne. Szczerze muszę również pochwalić wydajność kosmetyku, który służył mi przez ok. 3 miesiące, a stosowałam go 2x w tygodniu nie skąpiąc na dozowaniu. Włosy pokryte maską okrywałam czepkiem kąpielowym i ręcznikiem - po min. 30 minutach spłukiwałam chłodną wodą. 



Dla kogo?


Maska przeznaczona jest do pielęgnacji włosów suchych i zniszczonych, wymagających odbudowy i regeneracji. Wzbogacona o oleje roślinne (oliwka, awokado, shea) i ekstrakty owocowe. W składzie znajdziecie również silikon, ale ten z grupy przyjaznych i łatwo zmywalnych (amodimethicone), który ma za zadanie chronić nasze włosy i zatrzymywać w nich wilgoć.
Obecnie odstawiłam kosmetyk nie chcąc, aby włosy przywykły do jego zbawiennego działania, jednak bez wątpienia będę do niego regularnie wracała.


***Nie jestem pewna, czy żółta seria Garnier Fructis jest również dostępna na terenie Polski, ale jeśli kiedyś natkniecie się na nią, a Wasze włosy są równie wymagające i niesforne jak moje, to nie wahajcie się i zainwestujcie w tę pozycję.***

Tekst opublikowany również na PNK