i to nie byle jakiej, bo do czasów, kiedy to legendarna złota polska jesień była zjawiskiem naturalnym i rozpieszczała nas swoim nieprzeciętnie pięknym, wielobarwnym pejzażem skąpanym w promieniach słonecznych. Do czasów, kiedy odziana w pelerynę i kalosze chadzałam z tatą co niedzielę do lasu, radośnie podskakując i wymachując koszykiem. Do czasów, o których warto pamiętać, do których chciałoby się wracać każdego dnia, których wspomnienie jest jak lekarstwo na całe zło.
Szelest liści, zapach mchu i piękno wspomnień
Tak, w ten weekend wróciłam właśnie do tego okresu, do dzieciństwa - może nie dosłownie, ale pośrednio na pewno. Ponownie poczułam się jak mała dziewczynka i nie próbowałam, nie chciałam wzbraniać się przed tym beztroskim stanem. Niby nic, a jednak tak wiele. Takie dni uczą mnie, jak dostrzegać drobne rzeczy, celebrować pozornie błahe momenty - bo w nich tkwi sens, poczucie szczęścia, nasze dobre samopoczucie. Po wielu długich latach, za namową znajomej, ruszyłam na grzybobranie. Sceptyczna, ale delikatnie podekscytowana wstałam wczesnym rankiem, przygotowałam wszystkie niezbędne elementy i ruszyłam w towarzystwie Niemęża oraz koleżanki-grzybiarki do lasu. Na jego skraju przywitały mnie ciemne, delikatnie połyskujące kapelusze, które skutecznie zachęciły do poszukiwań i całkowitego poddania się temu wszechogarniającemu uczuciu radości. Każde kolejne znalezisko wzbudzało we mnie taki sam poziom radości, jak ponad 20 lat temu. Z dumą obserwowałam wypełniający się koszyk i entuzjastycznie podskakiwałam między drzewami. Z przyjemnością i ciepłem wypełniającym moje wnętrze nasłuchiwałam, wąchałam i obserwowałam życie, które mnie otaczało. Czułam się wybornie i łaknęłam więcej.
Pokłosie
Dwie i pół godziny zleciały niczym 15 minut i zaowocowały dwoma pełnymi wiadrami świeżych, pachnących grzybków, niespełna dziewięcioma godzinami przygotowywania ich i niewiarygodnym bólem pleców. Pomijając obawy co do jadalności naszych zbiorów, pewnie stwierdzam, że trud się opłacił, a uczucie towarzyszące bieganiu po lesie i tropieniu grzybów było tym, które rozbudziło we mnie radosny, przyjemny i entuzjastyczny stan, jakiego nawet się nie spodziewałam. Mimo tych wszystkich pozytywnych następstw, śmiertelnie poważna nakazałam mojemu Lubemu, aby następnym razem, gdy najdzie mnie ochota na grzybobranie, walnął mnie porządnie w ceber i przypomniał o tych 9 godzinach spędzonych nad nimi po powrocie do domu.
***A jak Wam minął weekend? Chadzacie czasem na grzyby? Znacie sie na nich choć torchę, czy jak ja jesteście niemalże zielone w te klocki?***